Podczas rozmowy Jana z psychiatrą, Fronczewski powiedział ciekawą rzecz, cytuję: "Jest taki pogląd, że aktor który płacze na scenie prawdziwymi łzami - nie jest zawodowcem i z teatru powinien się wycofać". Zgadzacie się z tym? Pytam o samą hipotezę - abstrahując od filmu.
Trudno jest na to jednoznacznie odpowiedzieć...Z jednej strony wydaje się, że wtedy aktor właśnie jest autentyczny i już jakby nie tylko odgrywa daną postać, ale staje się nią, z drugiej strony jest w tym chyba taka sugestia, że sam ma problemy psychiczne i na scenie odreagowuje, daje upust emocjom - może to staje się wtedy jakąś formą terapii. Ale czy skuteczną? Niektórzy reżyserzy czy scenarzyści może nie chcą, by aktorzy tak to traktowali, może nie chcą na planie neurotyków...
Btw...to jest cytat, na który też najbardziej zwróciłam uwagę :) i od razu chciałam zapisać.
Też czasami maznę coś w notatniku, ale ten zapamiętałem zbyt dobrze. Zapewne dzięki temu, że zapisałem go tutaj. :)
Ja właśnie miałam zapisać, ale zapomniałam. Dobrze, że Ty go tu wrzuciłeś, bo być może wyleciał by mi z głowy...:)
Tak.
Ale są aktorzy jeszcze gorsi, ci, którzy nie umieją wykrzesać z siebie choćby jednej choćny nawet fałszywej łzy.
Taki Lino Ventura, czy Michael Lonsdale czy Lambert Wilson - kompletnie beznamiętni aktorzy, niezdolni do niczego. Poza fizyczną obecnością. Ale nękają nas swoimi występami do dziś.